Ma znane nazwisko, artystyczne korzenie i ogromny talent, ale nie chce, by ktokolwiek sądził, że cokolwiek dostała "po znajomości". 25-letnia Helena Englert, córka Jana Englerta i Beaty Ścibakówny, w rozmowie z magazynem Twój Styl bez owijania w bawełnę mówi o presji, wypaleniu zawodowym i... braku wiary w miłość romantyczną.

Choć wychowała się w domu artystów, wcale nie marzyła o karierze aktorskiej. Pierwszy kontakt z planem wspomina jako traumę - miała zaledwie 10 lat, gdy wystąpiła epizodycznie w filmie Układ zamknięty.

- Zostałam aktorką na zasadzie eliminacji

- mówi dziś z rozbrajającą szczerością.

Dziś jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych młodych aktorek, ale przyznaje, że zaczyna odczuwać zmęczenie.

- Ostatnio czuję lekkie wypalenie zawodowe. Chyba kocham tę pracę bez wzajemności. Mam poczucie niedocenienia, a chciałabym dać tak wiele...

- wyznaje.

Helena podkreśla też, że utrzymuje się sama, bez pomocy rodziców.

- Mam czynsz i rachunki do opłacenia, więc pracuję niezależnie od tego, czy rola mnie inspiruje, czy nie

- mówi stanowczo.

Nie unika też tematów trudnych. Komentując realia pracy w branży aktorskiej, zauważa:

- To okrutne, ale przetrwają najsilniejsi. Trzeba mieć grubą skórę i twarde dupsko.

A co z miłością? Tu Englert zaskakuje dojrzałością.

- Romantyczne zakochanie to najmniej interesujący rodzaj miłości. Po 30 latach małżeństwa to już nie miłość, tylko przywiązanie. Wolałabym zakochać się jeszcze raz - w wieku 40, 50 czy 60 lat

- wyznaje.

Aktorka przyznaje, że w życiu kieruje się autentycznością i nie zamierza udawać, że wszystko jest idealne.

- Trzeba mieć zbroję i iść do przodu

- podsumowuje.

Helena Englert pokazuje, że bycie "córką znanych rodziców" to nie przywilej, lecz wyzwanie - i nie boi się mówić o tym głośno.