Irena Santor przez dekady uchodziła za ikonę polskiej estrady, artystkę skupioną na muzyce, stroniącą od zwierzeń i sensacji. Niewielu wiedziało, że za jej scenicznym spokojem kryje się osobista tragedia, o której nigdy publicznie nie mówiła. Gdy sądzono, że nie doczekała się dzieci, prawda była zupełnie inna.

Piosenkarka była żoną skrzypka Stanisława Santora. To właśnie w tym związku urodziła córeczkę Sylwię. Dziewczynka przyszła na świat w lutym, w środku ostrej zimy. Niestety, zmarła zaledwie dwa dni po narodzinach. Informacja ta przez lata pozostawała tajemnicą, a sama artystka konsekwentnie unikała rozmów na ten temat.

Kulisy tragedii ujawniono dopiero w biografii "Tych lat nie odda nikt" autorstwa Jana Osieckiego. W książce przytoczono relację Violetty Zakrzewskiej, córki przyjaciółki Santor, która zdradziła, co wokalistka opowiedziała jej matce. Według tej relacji, przyczyną śmierci dziecka miała być fatalna decyzja personelu szpitala. Położna lub salowa otworzyła okno, by przewietrzyć salę, mimo zimowej aury. Maleństwo szybko się wychłodziło i zachorowało na zapalenie płuc, które okazało się śmiertelne.

Ta dramatyczna strata odcisnęła piętno na całym życiu Ireny Santor. Choć później rozstała się z mężem po 19 latach małżeństwa i związała się z aktorem Zbigniewem Korpolewskim, do tematu dziecka nigdy nie wracała publicznie. Aktualnie artystka świętuje 91. urodziny.